Gdy po raz pierwszy świadomie to poczułam, miałam zaledwie 8 lat. Lata 70-te w szkole Polski Ludowej obfitowały w akademie i celebracje, jak wtedy, ku czci Lenina…
Tadzik, któremu zawsze wisiały pod nosem tłuste sople smarków, został wywleczony na środek i miał odgrywać Lenina. Nauczycielka rozejrzała się po klasie w poszukiwaniu kolejnej ofiary – do roli niejakiej Nadieżdy Krupskiej. Powiedziała nam, że ta Krupska była bardzo ważną osobą, którą trzeba naśladować, bo przemawiała w imieniu kobiet itp. Drapieżny wzrok kobiety spoczął na mojej skromnej osobie i w mgnieniu oka zostałam wyciągnięta z bezpiecznej przystani ławki, by przemawiać jako Krupska.
Czułam głupotę i absurd całej sytuacji i nie zamierzałam uczestniczyć dobrowolnie w tej szopce. Nie wydusiłam z siebie ani słowa, więc babiszon (silny!) stanął za mną i gestykulując moją (!) ręką zaczął wyimaginowane przemówienie: „My kobiety…” Wstydziłam się tak bez sensu stać na środku, bo wszystkie dzieci patrzyły…
To odczucie w ciele… Wtedy jeszcze nie wiedziałam do końca, że to była moja autentyczność, machająca do mnie łapką. Ale czułam szok i dyskomfort. Wszystkie moje osobiste granice zostały naruszone. Dlatego tak bardzo utkwilo to w mojej pamięci. Nie wiedziałam też, jak doceniać siebie i szanować to, co czuję.
– Wcześniej był jeszcze ten przeraźliwie chudy dzieciak, który nawet zdaniem własnych bliskich wyglądał jak „dziecko z Oświęcimia”, bo tylko mu te kolana wystają.
– Dzieciak, który ciągle słyszał, że miał za mało włosów i nie lubił mleka, i który, zanim został wypuszczony lub wyprowadzony na spacer, musiał być na maksa odwalony i wyprasowany.
– Ta dziewczyna, która była „nogą” z matematyki i usłyszała o tym na głos przed całą klasą, i było jej przykro, a potem nawet myślała, żeby rzucić całą tę pieprzoną edukację w cholerę, bo po co się tak męczyć, jak i tak nic z tego nie wyjdzie.
– Ta dziewczyna, która zdała maturę, na drugi dzień zafarbowała włosy henną na rudo i pojechała ze znajomymi pod namiot, żeby pokazać, jaka jest dorosła.
-Ta dziewczyna, która wybrała się na studia zupełnie inne niż wszyscy inni, bo myślała, że tak trzeba, żeby wszyscy ją podziwiali, bo im trudniej, tym bardziej będą cię szanować.
– Ta dziewczyna, która harowała w weekendy jako kelnerka na dworcu Franciszka Józefa w Wiedniu, żeby zarobić na czynsz, bo stypendium starczało tylko na opłatę za zajęcia na uniwersytecie.
– Ta dziewczyna, która nie potrafiła wydusić słowa przed chłopakiem, który naprawdę jej się podobał, bo on był „Europejczykiem Zachodnim”, studentem informatyki, który jednocześnie pracował i już wiedział, jak to jest mieć seks, a ona nie miała o tym bladego pojęcia, a poza tym całkowicie i kompletnie nie wierzyła w siebie. Za to za bardzo skupiała się na tym, co (zdaniem innych) wypada, a co nie wypada, bo to właśnie wyniosła z domu.
– Ta dziewczyna, która obsługiwała wystawy i robiła szykowne mini-kanapki dla bogatych kolekcjonerów w galerii sztuki azjatyckiej, niedaleko katedry Świętego Szczepana w Wiedniu, a na rogu była taka knajpa z tanią pizzą funghi na wynos, w sam raz na studencki budżet.
-Ta dziewczyna, która bardzo płakała, gdy zdała egzamin i zakwalifikowała się na Stypendium Ministerstwa Edukacji Japonii, bo teraz to już nie ma żartów, wyjazd na dwa lata, i to jest tak daleko, i ona nie wie, czy ma jechać, czy nie, bo będzie tęsknić.
– Ta dziewczyna, która nie mogła uwierzyć, że Kyoko, recepcjonistka w szkole językowej w centrum Sendai, w Japonii, myła plastikowe kubki jednorazowe na następny dzień, bo oszczędny szef kazał. Ten sam, który zawsze się mylił wypłacając pensję zagranicznym lektorom, więc musiała skrzętnie notować swoje przepracowane godziny i zbierała cotygodniowe drukowane plany lekcji, więc, ha ha, było czarno na białym. Było warto, bo stawiała na swoim, a potomek samurajów bardzo ją za to cenił.
– Ta dziewczyna, która postanowiła, że jak otworzy swoją szkołę językową w Polsce, to będą tam ładne filiżanki. I są.
Ta dziewczyna, która jadła suszone ślimaki wyciągane szpilką z papierowego rożka na nabrzeżu w San Sebastian, bo na nic innego nie było jej stać, ale całą sobą i z zapartym tchem chłonęła ‘bycie za granicą”.
– Ta pani, która nie mogła zajść w ciążę i chwytała się wszelkich sposobów i lekarzy, bo przecież „A kiedy dziecko?”.
– Ta pani, która piła z mężem szampana 14 lutego w Walentynki, bo zrobiła test ciążowy, i wyszedł, i ona od razu wiedziała, że to będzie dziewczynka, bo synka już mieli. I była.
– Ta pani, która cały dzień opiekowała się dziećmi, padała na twarz, a w nocy pracowała, bo wiadomo, własna firma, pracować trzeba.
– Ta pani, która myślała, że trzeba zadowalać wszystkich wokół, bo ci wszyscy wierzyli w mit Matki Polki i “służebną rolę kobiety”, i ona na początku też, ale to jednak nie było to.
– Ta pani, która miała dosyć i wiedziała, że albo zatroszczy się o własne potrzeby, albo umrze, bo już tak dalej nie da rady.
– Ta pani, która zawsze chciała mieć spokojny dom i spokojną komunikację, bez krzyków i awantur, i braku pewności, co będzie i jak będzie. Bo gdy była dzieckiem, spokoju i zrozumienia brakowało jej chyba najbardziej.
– Kobieta po przejściach i po rozwodzie, niemal z dnia na dzień samotna matka, konfrontująca się z własnym smutkiem i całą gamą innych uczuć i nowych doświadczeń, od totalnych dołów psychicznych i codziennego płaczu w samochodzie do skutecznego odzyskiwania własnej autentyczności i siły. Bo bez tego trudno pozwolić sobie na na radość i zadbać o swoje potrzeby. I dać sobie prawo do dbania o nie regularnie.
– Kobieta, która jest trenerką rozwoju osobistego i teraz studiuje jeszcze psychoterapię Gestalt, z jej holistycznym podejściem do człowieka, który przecież nie składa się tylko z umysłu, ale też z ciała. A ciało kumuluje sobie wszystkie nasze przeżycia na przestrzeni lat. Warto się z nim zaprzyjaźnić, bo może nam wiele powiedzieć.
– Kobieta, która dziś w myślach docenia i czule przytula różne dzieciaki, dziewczyny i panie ze swojej własnej osobistej sztafety życia, bez których nie byłaby dziś tym, kim jest. Bo każda postać z przeszłości to cegiełka, która zbudowała to, co tu i teraz. Wszystko było po coś.
Tak samo postrzegam moich klientów – widzę jedną osobę, która przychodzi na sesję albo na warsztaty, a czasem spotykamy się online.
Ale wiem, że tu i teraz jest w niej czy w nim wiele różnych przytulonych lub jeszcze nieprzytulonych postaci, dzięki którym jest tym, kim jest dzisiaj.
Przytulam ich w myślach już na wstępie i potem razem sprawdzamy, kto pierwszy będzie chciał się dorwać do głosu, dzieciak, nastolatek, student, czy ktoś dorosły.
Najpierw robimy „rozpoznanie terenu”, które pozwala zidentyfikować i lepiej chronić własne granice i porozumiewać się z innymi bez zaniedbywania siebie.
Bo nasza autentyczność zasługuje na to, by ją zauważać w każdej roli życiowej. I żeby nie bać się jej pokazywać, z szacunkiem do innych, ale zawsze na bazie szacunku do samego siebie. To jeden z filarów budowania pewności siebie.
A każde życiowe doświadczenie może nas wzmacniać lub osłabiać – wybór należy do nas.
„7 zasad skutecznej komunikacji na bazie autentyczności – KOMUNIKACJA 50 na 50”
Pozdrawiam ciepło,
Kasia Weiss
8 Komentarze
Bardzo trudny temat, nie jest łatwo doceniać siębie trzeba w to włożyć dużo pracy.
Tak, ten proces trochę trwa, ale czas i tak upłynie, dlatego jak najbardziej warto zatroszczyć się o dobrą relację z samym sobą :) Pozdrawiam serdecznie
Piękny, szczery, ciepły wpis. O uczeniu się siebie samej. Dziękuję! <3
Cieszę się bardzo, że wpis się spodobał i mam nadzieję, że będzie dobrą inspiracją :) Pozdrawiam ciepło
kasiaweiss ):
Piękny wpis Kasiu… <3 Ta Dziewczyna, ta Kobieta – piękna jest… :) Masz taki piękny uśmiech, energię dobrą w oczach :)
Maja – dziękuję bardzo za miłe slowa! <3 Znamy się troszkę z Instagrama chyba? Pozdrawiam ciepło i udanego dnia! :)
Ten blog jest po prostu niesamowity – jego różnorodność, głębia treści i profesjonalne podejście do każdego tematu sprawiają, że nie tylko uczę się nowych rzeczy, ale także czuję się częścią społeczności, która stara się wspólnie rozwijać i dzielić się wiedzą oraz doświadczeniem, co jest dla mnie niezwykle inspirujące i motywujące!